Traf Online
Oglądaj i graj!!!
Podwajamy wyścigowe emocje!
Zaloguj się na TrafOnline.pl już teraz!

Aktualności

Tor Służewiec

Przygoda życia

7 sierpnia 2014

Rozmowa z dżokejem Wiaczesławem Szymczukiem, który w ub. niedzielę wygrał 1000. gonitwę w karierze.

Jak trafił pan na wyścigi?

Po prostu szukałem przygód.

Tam, gdzie pan mieszkał do 19. roku życia, czyli w Gredelach (niedaleko Bielska Podlaskiego i Hajnówki) ich nie było?

Jakieś tam były, ale mnie się zamarzyła przygoda życia, gdzieś w wielkim świecie. Dlatego gdy przeczytałem w gazecie, że na Służewcu w Warszawie poszukują do pracy młodych chłopaków mających odpowiednie warunki fizyczne, czyli o niezbyt wysokim wzroście i niedużej wadze, nie wahałem się ani przez chwilę, choć po ukończeniu szkoły zawodowej miałem już pracę na oku.

Jaką?

Operatora maszyn budowlanych, na przykład koparki.

Jednak postanowił się pan przesiąść na konia? Czy miał pan wcześniej z tym zwierzęciem do czynienia?

Oczywiście, jak to w gospodarstwie, mieliśmy konia pociągowego do orania pola i ciągnięcia wozu. Zdarzało mi się jechać na nim na oklep, ale że tak powiem, bez satysfakcji, bo czułem się poobijany. Naukę jazdy rozpocząłem dopiero po przyjeździe na Służewiec.

W którym to było roku i u którego trenera?

1986. Miałem wtedy 19 lat. Najpierw przez dwa tygodnie pobierałem podstawowe lekcje w szkółce jeździeckiej prowadzonej przez Antoniego Kusznieruka, a następnie zostałem zatrudniony w stajni Jerzego Bieleckiego. U niego też wygrałem pierwszą gonitwę na arabie Kurorcie 2 sierpnia 1987 roku.

474

Tysięczną również pan wygrał na koniu czystej krwi, trzyletnim Arashu ze stajni Macieja Janikowskiego. Jest pan uważany na Służewcu za mistrza jazdy na arabach. Jak najbardziej pan na to miano zasłużył, mając na koncie najwięcej zwycięstw (7) w Derby dla tej rasy w Polsce, rozgrywanych od 1927 r. Może je pan przypomnieć?

Pierwsze odniosłem po przejściu do stajni Piotra Czarnieckiego, jeszcze jako kandydat dżokejski, w 1989 roku na Egisie. W następnym sezonie powtórzyłem ten sukces na najlepszym chyba koniu arabskim, jakiego dosiadałem – Sarmacji. Ponadto u Czarnieckiego, u którego pracowałem do 1997 r., wygrałem jeszcze na Emaelu (92), następnie na Gepardzie (95, trener Mirosław Stawski), Ostragonie (98, Małgorzata Łojek), Espadero (2001, Włodzimierz Broniszewski) i na Gafalu (2002, Roman Maciejak). W ubiegłym roku byłem bliski zwycięstwa na Wierzbinie, który ostatecznie przegrał krótko z Waresem. Bardzo lubię konie arabskie, ale oczywiście wyżej sobie cenię wygrane na folblutach.

Tych było jednak dużo mniej? Wygrał pan tylko raz Derby (trójkoronowany Mokosz, 1992, trener Czarniecki), a z innych ważniejszych gonitw m.in. trzykrotnie St. Leger (Mokosz), Hallmark (1997, tr. Dorota Kałuba), Kabaret (1998, tr. Andrzej Walicki) i raz Prezesa Rady Ministrów (Bongiorno, 1995, trener Krzysztof Ziemiański).

Bo też konkurencja na anglikach była i jest silniejsza. W latach 90. jeździł jeszcze Bolek Mazurek, u szczytu sławy był Tomasz Dul, do ścisłej czołówki należał Janusz Kozłowski, dobrze sobie radzili Jerzy Ochocki, Mirek Pilich, Rumen Panczew, a potem po 2000. roku doszedł jeszcze Piotr Piątkowski. Po Michale Pietriakovie, który przetarł szlak ze Wschodu przyjechało kilku zdolnych Rosjan: Aleksander Reznikov, Siergiej Wasiutow, Anton Turgaev i Victor Popov. Od kilku lat ścigają się u nas na najlepszych koniach dżokeje czescy Tomáš Lukášek, Vaclav Janaček i Martin Srnec, często dosiada je również pracujący na stałe w Niemczech Piotr Krowicki. Zwycięstwo nawet w jednych Derby trzeba uznać za sukces. Tylko jeden raz wygrał je np. Ochocki (w 2003 r. na Joung Islanderze), który przede mną dołączył do grona  „tysięczników”. Po jednym razie zwyciężyli też Reznikov, Rumen Panczew i Emil Zahariev, a byli tacy, nie będę ich wymieniał, którzy Derby nie wygrali.
Na arabach było mi łatwiej wygrywać, bo szybko wyrobiłem sobie dobrą markę i dostawałem najlepsze konie od różnych trenerów.

Jednak wygląda na to, że jakby się pan pogodził z tym, że jest pan co prawda nadal groźnym konkurentem dla najlepszych jeźdźców, ale na najlepsze konie już nie jest zapisywany. Od trzech lat pracuje pan w czołowej na Służewcu stajni Macieja Janikowskiego, jednak ściga się w niej na „drugą rękę”.

To chyba naturalna kolej rzeczy. Mam 47 lat, więc nic dziwnego, że młodsi ode mnie mają większe szanse. Jednak dbam o kondycję, żeby zawsze się mnie obawiano. Biegam prawie codziennie i potrafię jeszcze zrobić tyle pompek, że wielu młodziaków bym zadziwił. credit card dumps
Współpracę z trenerem Janikowskim bardzo sobie chwalę. Dostawałem i dostaję dosiady również na wyróżniających się koniach, bo jest ich po prostu w tej stajni wiele. Pierwszy dżokej Marek Brezina, również ze względu na wyższą wagę, nie byłby w stanie na wszystkich jeździć. W ubiegłym roku wygrałem np. na Lucky Peterze Nagrodę Golejewka. Cieszę się, jeśli tylko mogę pomóc stajni i Markowi w uzyskiwaniu dobrych wyników. Kiedy jestem wolny w stajni Janikowskiego, nadal otrzymuję propozycje od innych trenerów. Nie narzekam na brak dosiadów.

Trzy lata minęły od przedwczesnej śmierci (w wieku 39 lat) pańskiej żony Katarzyny Szymczuk, świetnej amazonki, która zdobyła tytuł dżokeja i jako jedyna w historii kobieta St. Leger i Wielką Warszawską (Na Wolarzu w 1995 r.). Jak pan sobie radzi bez niej?

Trudno mi się pogodzić z tym, co się stało. Jest mi ciężko, ale cóż, Kasia przegrała, jak się okazało, z nieuleczalną chorobą.
Poznaliśmy się w 1989 r. na Służewcu. Nie wiem, skąd się to wzięło, ale od początku czułem, że jest między nami chemia. To było chyba przeznaczenie. Ślub wzięliśmy cztery lata później. W ciągu 18 lat przeżywaliśmy wspólnie nasze sukcesy i porażki, nie brakowało zabaw, ale były też kłótnie. Jedno mogę powiedzieć: nasze wspólne życie nie było sztuczne, lecz naturalne.
Teraz sam wychowuję naszą córkę Olę, tegoroczną maturzystkę. Ona ma na głowie również prowadzenie domu, a ja muszę się starać, żeby jeździć jak długo się da, aby zarobić na nasze utrzymanie.

Czy na koniec może pan powiedzieć, że pana młodzieńcze marzenie o wielkiej przygodzie się spełniło?

Myślę, że tak. Wyścigi dostarczyły mi wspaniałych przeżyć. Ścigałem się nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Nie było tych wyjazdów wiele, ale zawsze. Bywały wzloty i groźne upadki (przede wszystkim z koni), jednak widocznie mam nie tylko twardą rękę, ale i skórę.
Jedno jest pewne. Gdybym zamiast koni wybrał maszyny budowlane, byłaby to zupełnie inna przygoda.

Dziękujemy bardzo za rozmowę.

Rozmawiał Islander